Zielone Łąki

Gdzieś między Nieba a Piekła sefirą
Za Mostem Lęku, mgliste od tęsknoty
Zielone Łąki łagodnie się chylą,
Strojone kwiat jasny i traw bujnych sploty…

A kwiaty owe bledsze są od śmierci,
Jak trupie żagwie rozświetlają smugi.
A horda wichrów step smaga i kręci
Się ciemnym wirem, cień rzucając długi
( A Strach ma takich setki na posługi!)

Poprzez te łąki, te wzgórza upiorne,
Styks swoje wody przetacza leniwie.
A tonie jego mętne, niespokojne,
Coś się w nich miota, coś łka rozpaczliwie!
O nie pij wody tej , duchu z daleka
To nie zapomnień, lecz obłędu rzeka!

Spójrz, oto głębia, w której szepcą cienie
Kształt jakiś niesie, jaśniejszy od toni…
A jego widok wyrywa westchnienie
Z gardzieli wichru, co tańczył na błoni:
Opar rozproszył, ukazał na fali
Trumnę, co zbliża się gładko z oddali.

A w trumnie panna leży nieżywa
W całunie srebrnych mgieł, niby w puchu.
Czoło jej srebrzy łza czysta, tkliwa,
A kwiat jaśminu pierś nagą skrywa,
Rzucony ręką zbłąkanych duchów.

Jej członki niczym filary Irem,
Lubo oliwki na winnym wzgórzu.
Włosy spływają w dół, ciemnym wirem,
Jak pióra czarnych Aniołów- Stróżów,
I otaczają jej biodra kirem.

Skąd przypłynęła? Oto tajemnica
Jakimż sposobem uciekło jej życie?
Oto pytania! Lecz milczy dziewica
Usta jej sine, jak kość białe lica,
A w oczach czai się jeno odbicie
Błękitu, który, bez kresu i granic,
Każdą możliwą odpowiedź ma za nic.

Ten obraz ujrzał rycerz, co na brzegu
Trwał, w zamyśleniu groźnym i posępnym.
Lecz widok nagły wstrzymał myśli w biegu
I wstrząsną mężem. Tak cudownie pięknym
Mu się objawił, iż rycerz porzucił
Zadumę gorzką i serce swe zwrócił

Ku tej Bogini, która nienazwana
Włada losami wszystkich Gwiazd w ciemności.
I rzekł „Modlitwa moja wysłuchana
Prawdą się stała, w myśl Pani Wieczności,
Bowiem grobowiec w mej piersi rozdarła
Owa, co płynie w tej trumnie, umarła.”

Żar w jego piersi wnet rozwinąć skrzydła
Kazał tęsknocie. Rycerz dosiadł konia,
Oczy gorzały mu jak ślepia widma
Gdy ruszył kłusem, wzdłuż rzeki, po błoniach.
Koń pod nim czarny, przed nim kroczy trwoga,
Miecz jego nieraz godził w serce boga.

A w trumnie panna leży nieżywa
W całunie srebrnych mgieł, niby w puchu.
Czoło jej srebrzy łza czysta, tkliwa,
A kwiat jaśminu pierś nagą skrywa,
Rzucony ręką zbłąkanych duchów…

Ruszył wojownik za swoją miłością,
Która bielała na styksowej fali.
Serce swe oddał napotkanym kościom,
I w oczy puste spoglądał z oddali,
Bowiem dostępu do wodnej mogiły
Wzbraniały wieczne Zapomnienia siły.

Przeklętej rzeki, która otaczała
Trunę swym nurtem zmąconym i szumnym.
I niczym strażnik strzegła tego ciała,
Które się zdało tak pięknym i dumnym
W śmierci, iż zda się, że w niemym zachwycie
Wstrzymać by mogło w biegu samo życie!

Tak wędrowali, przed się, zapatrzeni
Ona – w przestworza, zaś on – w ich odbicie
W oczach, co widzą już tylko świat cieni.
I czuł, jak razem z nią i jego życie
Porwała rzeka zimna i wzburzona.
Jednak żar w piersi nie pozwolił skonać

Sercu, co sekret poznało tęsknoty:
Bolesnej, słodkiej, niezaspokojonej.
Czas mijał cicho. Lekki wiatru dotyk
Niósł chwile równie samotne, szalone,
Jak ta wyprawa jednego człowieka,
Co śmierć ukochał tak mocno, jak rzeka.

A w trumnie panna leży nieżywa
W całunie srebrnych mgieł, niby w puchu.
Czoło jej srebrzy łza czysta, tkliwa,
A kwiat jaśminu pierś nagą skrywa,
Rzucony ręką zbłąkanych duchów…

Czas mijał cicho – wszakże jego piętno
Odczuła zmarła, nieznana dziewica.
Oczy zagasły, kwiat jaśminu zwiędnął
Blask zszarzał, plamy pokryły jej lica,
Wargi sczerniały, niczym słodycz grzechu,
Rozkład obnażył jej zęby w uśmiechu.

Wszystko to widział rycerz, w czarnej zbroi,
Jednak wierzchowca swego nie zawrócił.
A płomień w sercu wszelki ból ukoił
I przetrwał – czysty. Tak więc nie porzucił
Rycerz swej panny, mimo iż czas zgładził
Urodę – samej miłości nie zdradził.

Kiedy tak zdążał dalej, bez wytchnienia,
Ujrzał na drugim brzegu jakąś postać,
Stojącą niemo, martwego spojrzenia…
Ulewa z wichrem zdawała się chłostać
Jej ciało. Dreszcz go przebiegł, gdy w zagasłe
Oblicze spojrzał – poznał rysy własne.

A jednak jakże okropnie zmienione
Przez obce lata i obce uczucia!
Postać wskazała dłonią, w jego stronę,
Zali czy gestem groźby, czy współczucia?
– Nie odgadł. Konia przynaglił do biegu.
Zniknęło widmo na dalekim brzegu.

A w trumnie panna leży nieżywa
W całunie srebrnych mgieł, niby w puchu.
Czoło jej srebrzy łza czysta, tkliwa,
A kwiat jaśminu pierś nagą skrywa,
Rzucony ręką zbłąkanych duchów…

Lecz oto zaświat pokrywa się cieniem,
Woda się burzy, kłębi wokół truny!
Krakanie kruków rozrywa milczenie
Łąk, czarne skrzydła, niczym sztormu struny,
Łopocą. Spadły, podobne do burzy
W dół. Każdy szpony swe w trupie zanurzył!

I dzioby ostre, jak stalowe haki
Tną zmarłej cienką skórę, chciwe mięsa!
Biją skrzydłami tren złowieszczy ptaki
Ponure. Żaden nie zostawił kęsa
Na kościach. Patrzaj – pierzchły nagle stadnie
I tylko szkielet leży w trumnie, na dnie…

Szkielet szkarłatny, świeżą krwią pokryty
Unosi rzeka ku nieznanym dalom…
A wiatr złowieszczy, ludzkich dusz niesyty,
Szepce opowieść Styksu mrocznym falom
O przemijaniu. Milczy ciemne niebo.
I milczy postać jeźdźca samotnego.

Zagasa światło. Mrok, co łąki skrywa,
Jak kir żałobny przesłania spojrzenie.
W dolinach pełza mgła upiorna, siwa
Jak palce trupa… Wznoszą swe płomienie
Widmowe kwiaty. Ten to blask jedynie
Ujrzysz w tej pustej, samotnej krainie…

A w trumnie panna leży nieżywa
W całunie srebrnych mgieł, niby w puchu.
Czoło jej srebrzy łza czysta, tkliwa,
A kwiat jaśminu pierś nagą skrywa,
Rzucony ręką zbłąkanych duchów…

Wszelako rycerz z niemocy ochłonął,
Wola spełnienia zalśniła mu w oku!
Opar znad rzeki śmiercią w twarz mu zionął,
Lecz przebił ciemność mocą swego wzroku
I ruszył dalej. Pierzchła wroga siła,
Duch mu, ni mara drogi nie wzbroniła.

Wyłowił wojak wzrokiem kształt na wodzie
Trumny, a wraz z nią ujrzał szkielet krwawy.
Który czerwieniał jak róża w ogrodzie,
I jak kwiat jaśniał, w którym zakochany
Zmarł Narcyz młody. Lecz oto grzbiet fali
Się niespodzianie przez kształt ten przewalił.

Wzniosły się fale, niby mroczne dłonie
Chwytając trumnę z niepojętą siłą!
I zasyczały Styksu ciemne tonie,
Wezbrała rzeka, jak rycerza miłość.
Tak siedem razy trumnę zalewały
Wody, nim szkielet ukazał się biały.

I jaśniał bielą – jak ostrze księżyca,
I lśnił czystością – niczym pocałunek,
Składany śpiesznie na zmarłego licach,
Zanim nakażą zabić gwoźdźmi trunę…
A tuż nad kośćmi, w mroku, sama jedna,
Lśniła na niebie dziwna gwiazda srebrna…

A w trumnie panna leży nieżywa
W całunie srebrnych mgieł, niby w puchu.
Czoło jej srebrzy łza czysta, tkliwa,
A kwiat jaśminu pierś nagą skrywa,
Rzucony ręką zbłąkanych duchów…

Gwiazdy blask zstąpił na fale styksowe,
Światło z ciemnością splatają się w jedno
Tworząc kształt nowy: ramiona i głowę
Skrzydeł sześcioro, których pióra bledną
W poświacie zimnej, bijącej od ciała…
Tak oto postać objawia się cała

Anioła Śmierci. Całun go spowija
Szary – jak długie godziny przed świtem.
Pąk czarnej róży w dłoni się rozwija
Lewej. A cienie w mroku nocy skryte
Jak płaszcz zabójczy otaczają zjawę,
Nucąc swe pieśni tajemne i krwawe.

„Przynoszę tobie, wędrowcze, kres męki.”
Ozwał się Anioł stujęzycznym głosem:
„I kres twej drogi. Zanim sierp jutrzenki
Tę Gwiazdę skosi – spotkasz się z swym losem.
Tęsknota bowiem wskazała ci drogę
Do tych wrót, które ja otworzyć mogę.

A ścieżka, której strzegę, biegnie dalej
Niźli śmierć ciała, niźli miłość ziemska.
Choć stracisz dla niej swoje życie całe
I jego pamięć, nie będzie to klęska
Lecz zmartwychwstanie. Twój to płomień w sercu
Sprawił, iż stajesz na ślubnym kobiercu.

Z tą, którą kochasz, która imię swoje
Zgubiła w czarnej, bezkresnej nicości,
Stając się Gwiazdą. Przez krainy moje
Do niej zdążałeś. Bowiem białe kości
Ci objawiły, iż nie martwe ciało
Jest tym, co przetrwać próby ci kazało.

Przyjmij więc z rąk mych Kielich Zapomnienia
Co jest pucharem małżeństwa z Ciemnością
Wraz z tym toastem przeminą wspomnienia,
Duch twój stęskniony złączy się z Wiecznością.”
To mówiąc Anioł wzniósł kwiat czarnej róży
Rycerz swe usta w nim chciwie zanurzył…

Świt już rumieni niebo nad wzgórzami
W pustej dolinie koń w oparach brodzi
I zieleń skubie. Rosa płacze łzami
Za opowieścią, która się tu zrodzić
Nie mogła. Patrzaj – na brzegu, o brzasku,
Urwane ślady rycerza, na piasku…

Gdzie między Nieba a Piekła sefirą
Za Mostem Lęku, mgliste od tęsknoty
Zielone Łąki łagodnie się chylą,
Strojone w kwiaty i traw bujnych sploty.

Reklama