W nocnej godzinie Marsa, po słońca zachodzie,
Błąkałem się, spragniony, w snów Twoich ogrodzie:
Między kruczymi kwiaty i rdzawymi mary,
Cichym grobem nadziei, i cierniami wiary.
A wspomnienia na oścież serce me rozdarły,
Żem pomyślał, iż jestem jak one – umarły.
Szedłem, po krwawych śladach, pragnąc spotkać Ciebie,
Zanim ogród do końca skrzydła me pogrzebie,
Zanim jad mej tęsknoty rozleje się szałem,
Ciebie pragnąłem spotkać, Ciebie widzieć chciałem.
Węże wrzały w mych żyłach, szron się sypał z ręki
– kwiaty Twoje rozkwitły w zorzach mojej męki.
A szlak kropli pod stopą wiódł mnie nieustannie,
Jak gdyby zgotowany był specjalnie dla mnie.
I czułem, iż mnie wita ta cierniowa ścieżka
Serdecznie, jakby znając gorączkę, co mieszka
W mych kościach. I jak z mroku bez słów do mnie gada…
– Aż poznałem, że idę po mych własnych śladach.
Powracając ku Tobie. A za moim cieniem
Ogród stawał się wężem, rumakiem, płomieniem.
I gorzał wciąż od nowa, od nowa się stwarzał
– Aż duch mój nad pożogą w bezbrzask się rozjarzał.
Tak czując, iż mnie sen Twój uniósł w tym sposobie
Przez mrok, ciernie i koszmar idę wciąż ku Tobie…