Baśń o Złotym Księciu

W dalekiej krainie, w na wpół zapomnianym śnie, wznosiło się cudowne królestwo. Ludzie w tym królestwie żyli szczęśliwie i godnie, nigdy nie chorowali, a gdy musieli umrzeć, umierali zadowoleni, bowiem wiedzieli, że dobrze przeżyli swoje życie. Domy w tym królestwie były wysokie i piękne, miały proste ściany i strome dachy. Domy bogaczy były całe ze złota, wysadzane rubinami, zaś domy biedaków były z miedzi i miały ozdoby z bursztynu. Wszystkie miasta w tym królestwie były okrągłe, a w największym z nich znajdowała się stolica. Na środku stolicy wznosił się pałac, wielki jak góra, zbudowany ze złota, platyny i diamentów. Pałac jaśniał tak bardzo, że większość ludzi nie mogła na niego patrzeć inaczej, niż przez przyciemnione szkiełka – a nawet wtedy musieli lekko mrużyć oczy. Pałac miał 666 korytarzy, 666 komnat, 666 tarasów na których rosły najróżniejsze egzotyczne rośliny, oraz 666 fontann i wodotrysków, które wypełniały miłym szmerem jego ogrody. Prowadziło do niego 666 stopni wykutych w marmurze. W pałacu tym mieszkał złoty Książę, który rządził cała tą krainą. A był to pan sprawiedliwy, dzielny i wielkiego serca, toteż wszyscy ludzie bardzo go kochali. Co rano opuszczał swój pałac, niesiony w lektyce przez sługi, i przemierzał ulice miasta, by przyjrzeć się swojej stolicy. Mieszkańcy wychodzili wtedy z domów i pozdrawiali go, wiwatując na jego cześć wstęgami kolorowego jedwabiu. Niektórzy rzucali z balkonów kwiaty na jego głowę i pod nogi jego tragarzy. Inni wypuszczali z okien małe kolorowe ptaszki, które latały nad Jego Wysokością śpiewając wysokimi, drżącymi głosami, przypominającymi dźwięk srebrnych dzwoneczków. Książę lubił te ptaszki i często pozwalał im siadać na swoich ramionach, a wtedy ludzi ogarniała radość: mężczyźni wznosili okrzyki, kobiety śpiewały, a dzieci zaczynały tańczyć. Czasami Książę stawał w lektyce i pozdrawiał poddanych, a wtedy wszystkie ich troski znikały i smutki ulatywały z ich serca.

Pewnego dnia, gdy Książę jak zwykle przemierzał ulice miasta wraz ze swym orszakiem, na drodze lektyki stanęła biedna, wynędzniała kobieta. Wszyscy ludzie odwracali od niej wzrok, bowiem kobieta odziana była w czerń a jej oblicze pełne było trosk. Strażnicy chcieli usunąć ją z drogi, aby jej widok nie mącił szczęścia władcy i jego poddanych. Ten jednak dojrzał ją i kazał im się wstrzymać. Zbliżył się do niej, ona zaś upadła na kolana, na miedziany bruk pokryty kwiatami i wyciągnęła doń błagalnie ręce:
– Ratuj mnie, panie! – wołała. – Albowiem spotkała mnie wielka krzywda i rozpacz trapi me serce!
Za czym poczęła szlochać. Zdziwił się Książę tym, co usłyszał, albowiem odkąd pamiętał w jego królestwie nie był tak bardzo nieszczęśliwy, jak ta niewiasta. Wysiadł ze swej lektyki i podniósł ją z kolan, za czym zaczął dopytywać się, co się jej przydarzyło. Kobieta opowiedziała mu wtedy następującą historię:
– Panie, jestem biedną wdową. Wraz z moim małym synkiem mieszkaliśmy w chatce, w lesie, na krańcach tego królestwa. I oto sześć dni temu z południa nadleciał straszny, ognisty Smok. Porwał moje jedyne dziecko w swe szpony i oddalił się, pozostawiając mnie w rozpaczy. Nikt z mych sąsiadów nie chciał mi pomóc, każdy lękał się poczwary. Słyszałam jednak o tym, iż władca naszego kraju jest dzielny i sprawiedliwy. Przeto postanowiłam udać się do ciebie, panie. Sześć dni podróżowałam piechotą, zatrzymując się tylko by odpocząć i jedząc to, co ludzie ofiarowali mi z litości. I oto jestem przed tobą. Nie odtrącaj biednej wdowy, panie, wysłuchaj mojej prośby. Błagam, zawezwij swych wojowników, błagam, uratuj moje dziecko…!
I mówiąc to, znów rozpłakała się z bólu. Książę wysłuchał jej, a historia wdowy bardzo go wzruszyła. Rzekł więc do niej tymi słowy:
– Nie lamentuj zacna kobieto, albowiem wysłucham twojej prośby. Nikogo w mym królestwie nie dotknęło większe nieszczęście niż ciebie i zaiste nikt nie jest godzien bardziej pomocy. Moim obowiązkiem zaś jako władcy jest okazać ją każdemu, także najbiedniejszym z mych poddanych. Ogłaszam przeto iż sam wyruszę by zgładzić Smoka i odnajdę twojego syna, i sprawię, że powróci do ciebie cały i zdrowy.
Słysząc te słowa wdowa przestała płakać i otucha wstąpiła w jej serce. Rzuciła się przeto do nóg Księcia, by mu podziękować – lecz on znów ją podniósł i kazał zaprowadzić do swego pałacu, by mogła posilić się i wypocząć. Ludzie zaś którzy słyszeli ich rozmowę, powtórzyli to innym i wkrótce całe miasto już wiedziało o decyzji Księcia. Powstał więc tumult na ulicach: niektórzy poddani wiwatowali jeszcze głośniej, dziękując Mocom za to, iż mają tak dzielnego i dobrego Księcia. Inni zaś złorzeczyli Smokowi i litowali się nad nieszczęściem wdowy. Nie brakło i takich, którzy pobiegli do domów, aby uzbroić się i wyruszyć wraz z księciem. On jednak nakazał wszystkim spokój i ogłosił, że sam wyruszy zgładzić Smoka. Następnie udał się z powrotem do zamku. A gdy się znów wyłonił z niego, odziany był i uzbrojony był wedle najlepszej sztuki wojennej. Jego ciało pokrywały złote i błękitne malunki wojenne. Na jego głowie pysznił się wspaniały pióropusz z piór ptaka quetzala. U jego boku kołysał się miecz z obsydianu, w bogatej pochwie zdobionej rubinami i diamentami. Przez plecy zaś przewiesił okrągłą tarczę, której powierzchnia pokryta była czystym złotem, a rzeźbiona tak pięknie, iż każdemu zdawało się, że przedstawione na niej obrazy żyją własnym życiem. A był tam i ogromny wąż, śpiący w głębinach morskich, i rośliny, które kwitły płonącymi sercami, i samotny anioł, który bawił się w chowanego sam ze sobą, w ogromnej wieży rosnącej nad brzegiem urwiska…

Tak przygotowany wyruszył Książę zgładzić Smoka, a ludzie wiwatowali na jego cześć na ulicach. Machali wstęgami z barwnego jedwabiu i wypuszczając z okien małe ptaszki, o głosach tak podobnych do srebrnych dzwonków. A Książę przeszedł przez miasto i opuścił je południową bramą, zmierzając traktem przed siebie. I szedł tak trzy dni, zanim doszedł do granicy swego królestwa. A gdy przeszedł przez las, w którym mieszkała wdowa, poznał, że jest już na obcej ziemi. Trakt, którym podążał zmienił się bowiem w ścieżkę, a przed nim rozciągała się rozległa równina, pokryta wysoką trawą. Jej liście były błękitne i ostre jak noże, ich ostrza śpiewały, falując na wietrze. Książę szedł dalej drogą, lecz oto niebo poczęło się zaciągać chmurami i wiatr kąśliwy powiał z południowego-wschodu. Wędrowiec zaczął rozglądać się za jakąś kryjówką, lecz jak okiem sięgnąć widział tylko trawiaste wzgórza, które nie oferowały żadnego schronienia. Wkrótce z góry lunął deszcz i rozpętała się straszna burza. Bicze błyskawic uderzały o ziemię po obu stronach ścieżki, i zdawało się że wszystko, nawet deszcz, pachnie elektrycznością i światłem. Wiatr wył i tańcował wśród traw tnąc przestworza swymi szerokimi pazurami. Książę szedł uparcie przed siebie, nie zważając na niepogodę. I wkrótce ujrzał rosnący przy drodze dąb. Jego pień pochylił się w bok, a gałęzie tworzyły zasłonę przed wiatrem i słotą. Młody władca schronił się więc pod drzewem. Ujrzał wtedy, iż nie jest sam w tym miejscu. Na korzeniach dębu siedział bowiem stary człowiek odziany w błękitno-szarą szatę. Miał biała brodę i krzaczaste brwi, zaś do jego pasa przywiązanych było mnóstwo butelek z błękitnego i zielonego szkła. Książę powitał go grzecznie, a obcy odpowiedział mu tym samym.
– Jestem tkaczem sieci, – powiedział – ale teraz trudnię się sprzedażą oczu.
I wskazał na butelki wiszące u jego pasa. Władca ujrzał, iż w istocie pełne były gałek ocznych, małych i dużych, ciemnych i jasnych, błyszczących niczym klejnoty w stawie.
– Po co ci one? – Zapytał. Tkacz popatrzył na niego przez chwile zaskoczony, po czym roześmiał się:
– Nie masz pojęcia ile można teraz dostać za parę naprawdę dobrych oczu! – odparł i zmienił temat. – Burza dała ci się we znaki, widzę?
Książę pokiwał głową. Starzec machnął ręką:
– Zawsze tak jest, gdy się wścieka.
Książę popatrzył na niego pytająco.
– Och on, mój brat – dodał tkacz widząc, że jego rozmówca nie pojmuje o co chodzi. – Pokłóciliśmy się przed wieczerzą. Teraz grzmi i ciska kamieniami w ziemię. Wkrótce jednak znudzi go to i odejdzie. Zawsze tak robi, zawsze jest tak samo.
Wspomnienie o wieczerzy przypomniało młodemu władcy o głodzie. Wyjął więc chleb, mięso i wino, i zaczął się posilać.
– Dołącz do mnie – powiedział, widząc, iż starzec patrzy łakomie na wiktuały. – Posilmy się razem.
Zasiedli więc do wieczerzy, po niej zaś napili się wina. Gdy zaś skończyli Książę ofiarował starcowi butelkę, aby mógł w niej nosić oczy na sprzedaż. Tamten rozpromienił się wtedy i rzekł:
– Widzę, że poszczęściło mi się, iż cię spotkałem. Pomogłeś mi dwa razy, nie oczekując nic w zamian. Zaprosiłeś mnie do stołu i obdarowałeś tym pięknym naczyniem. Powiedz teraz, czy mógłbym ci jakoś pomóc?
Młody władca nie miał żadnego pomysłu, postanowił jednak opowiedzieć tkaczowi o celu swej wyprawy. Gdy skończył starzec roześmiał się.
– Dobrze się składa! – zawołał. – Dobrze się składa, iż mnie spotkałeś! Smok o którym mówisz, jest mym dalekim kuzynem i wierzę, że będę mógł wspomóc cię radą. Słuchaj mnie więc uważnie: ten Smok to stara bestia, nie ma serca, bowiem ogień w jego wnętrznościach już dawno je spopielił. Musi tedy pożerać od czasu do czasu niewinne dziecko, aby zastąpiło mu serce. Nie możesz go tedy zabić, bowiem zabijesz i syna wdowy. Zresztą Smok ma tak grubą łuskę i jest tak wielki, że byłoby to i tak bardzo trudne.
– Co zatem mam czynić? – zapytał Książę.
– Musisz dać mu się pożreć! – odpowiedział starzec i dodał szeptem. – Tylko wtedy będziesz mógł dotrzeć do jego serca i uwolnić dziecko. Gdy je uwolnisz, Smok zemrze, ty zaś rozetniesz go od środka.
– Jeśli jednak jest to Smok ognisty, – zauważył Książę. – jak zdołam dotrzeć do jego wnętrza przez gorejącą paszczę? Zaiste jej ogień zdolny jest ponoć stopić kamień, jak więc miałbym przeżyć spotkanie z nim?
Starzec zamyślił się głęboko.
-Tego nie wiem – rzekł w końcu. – Ale góra na której mieszka Smok, otoczona jest przez ogromną pustynię. Z jego ciała bije bowiem taki żar, że zabija wszystko co żyje. Być może tam znajdziesz kogoś, kto pomoże ci z tym problemem.
Po czym zaś, słysząc iż burza cichnie w oddali, rzekł:
– Mój brat zmęczył się już, mówiłem, że tak się stanie. Żegnaj zatem złoty Książę i oby szczęście ci sprzyjało w wędrówkach i w walce!
Po czym podniósł się, zmienił się w orła i odleciał. Książę pomyślał, iż to dość niespodziewane zakończenie rozmowy. Sam jednak był już zmęczony przebytą drogą. Położył się więc na liściach u stóp dębu i zasnął.

Rankiem młody władca ruszył w dalszą drogę. Maszerował tak trzy kolejne dni, a droga jego biegła przez osobliwe miejsca. Przeszedł więc dziwny, rudy płaskowyż, gdzie widział kamienne postacie szczurów, ogromne jak góry, wyrzeźbione w dawno zapomnianych czasach dla jakiś nieznanych celów. Wiatr wiejący w ich pobliżu bełkotał coś niezrozumiale w dawno zapomnianych językach. Minął ogromne, kamienne kręgi z czarnych, bazaltowych menhirów. W ich wnętrzu rosły mięsiste czarne pędy, które poruszały się ślepo. Nocą słyszał nad sobą szum niewidzialnych skrzydeł i szalony, odległy śmiech. Widział las, w którym drzewa były z żelaza a ich liście z płonącego papieru, który spadał na ziemię czarnymi płatami. Ziemia w lesie przesiąknięta była krwią. Aż w końcu, czwartego dnia, dotarł na wielką, żółtą pustynię, o której mówił mu starzec. Pokrywał ją piasek i wypalone kości, na jej środku zaś wznosiła się ogromna góra, na której mieszkał ognisty Smok. Powietrze ponad gruntem drżało z gorąca i nie było ani drzewa, ani skały, która użyczyłaby wędrowcowi trochę cienia w tym miejscu. Książę jednak podążał przed siebie, pamiętając o swej obietnicy, złożonej biednej wdowie. I choć żar lał się z nieba nieprzerwanym strumieniem, on nie zaniechał swej wędrówki. Idąc tak w pewnym momencie poczuł lekkie ukłucie w stopę. A gdy spojrzał w to miejsce, ujrzał małego, czarnego skorpiona, który usiłował go ukąsić, lecz jego kolec nie przebił się przez sandały młodzieńca. Książę schylił się więc i złapał Skorpiona, po czym zapytał go:
– Czemu chciałeś mnie ukąsić? Przecież nie zrobiłem ci nic złego.
Mały, czarny Skorpion spojrzał na Księcia i zląkł się go okropnie, bowiem nigdy nie widział z bliska kogoś takich rozmiarów. Powiedział więc:
– Wybacz mi, ogromny wędrowcze. Ale ogień Smoka wypalił wszystkie życie w tej krainie, ja zaś jestem bardzo głodny.
– Widocznie głód zaćmił ci rozum, skoro pomyślałeś, że możesz posilić się mną – zaśmiał się Książę.
– Możliwe – zgodził się mały, czarny Skorpion. – wypuść mnie jednak, proszę, a obiecuję, że więcej nie zrobię ci krzywdy.
Książę jednak zamyślił się i tak rzekł:
– Mały Skorpionie, powiedz mi, jakim sposobem ty możesz przetrwać na tej pustyni, w miejscu, w którym ginie wszelkie inne życie?
– To proste – powiedział Skorpion. – Mój magiczny, czarny  pancerz chroni mnie przed płomieniami i żarem Smoka.
– Jeśli cię wypuszczę – powiedział Książę. – czy pożyczysz mi ten pancerz na jakiś czas? Chcę bowiem walczyć z Ognistym Smokiem i zwyciężyć go, a nie mam żadnej ochrony przed jego oddechem.
– Dobrze, – zgodził się mały, czarny skorpion. – pożyczę ci moją zbroję, jeśli w zamian ty zostawisz tutaj swoją tarczę, abym mógł się pod nią ukryć, gdy będę bezbronny.
Książę zgodził się na to i mały czarny Skorpion dał mu swój pancerz, który magicznie zwiększył swój rozmiar, tak by młodzieniec mógł się weń odziać. Wtedy mały czarny skorpion wpełzł pod tarczę leżącą na piasku:
– Powodzenia! – zawołał spod niej. – Mam nadzieję, że zwyciężysz Smoka, wtedy życie znów powróci do tej krainy i będę miał co jeść!

Książę ruszył w stronę góry. Upal nie dokuczał mu już, gdyż zbroja skorpiona chroniła go przed wszelkim żarem. Była przy tym mocna i lekka, bowiem wykonano ją z chityny. A gdy młody władca dotarł do stóp smoczej góry, począł się wspinać na jej szczyt. Ogromna była to góra, a jej głazy miały kolor szary jak popiół i żółty jak oczy hieny. Cielsko Smoka otaczało ją sześciokrotnie, zaś jego łeb leżał na samym szczycie. Smok bowiem spał i śnił, o wielkim Wężu, gdzieś w głębinach… Cicho i ostrożnie pokonywał Książę strome stoki góry, nie chciał bowiem obudzić bestii. Lecz gdy był już na samym szczycie, jej powieka drgnęła i rozwarła się. Widząc przed sobą męża zbrojnego, Smok zaryczał wściekle, po czym otworzył swą płomienna paszczę, aby go spopielić. Zbroja skorpiona ochroniła jednak Księcia przed ogniem jego gniewu. Korzystając z okazji, gdyż paszcza bestii rozwarła się przed nim niczym ogromne wrota, młody władca wskoczył w jej środek.

Zaiste, dziwna to była podróż. Najpierw Księcia ogarnęły smocze płomienie i światło jego oddechu, później zaczął spadać w ciemność i pustkę. Na koniec zaś uderzył w szarą powierzchnię, pokrytą popiołem. Zerwał się zresztą zaraz na nogi i rozejrzał dookoła. Otaczała go rozległa siwa równina, pokryta pyłem. Gdzieś w górze huczał oddech Smoka, niczym potężny wicher nad szczytami górskimi. Tutaj jednak panowała cisza i mrok, rozświetlany jedynie przez klejnoty na pióropuszu i pasie Księcia. Nie widząc w którą stronę mógłby się zwrócić, postanowił iść przed siebie, w nadziei, że znajdzie jakąś wskazówkę. Idąc tak zdało mu się w pewnej chwili, iż usłyszał śpiew. Skierował się więc w tą stronę. Jakoż w istocie śpiew narastał i wkrótce przed sobą ujrzał książę starą kobietę, która siedziała na wysokim, szarym wzgórzu. Śpiewała ona tak:

Kruszą się kości,
Nikt nie odgadnie
Czyje odbicie widzi w zwierciadle?
Gdy sam w nie wpadnie,
Nie umknie sideł
Tego, co czeka i ma sześć skrzydeł.

Książę zbliżył się do niej, a wtedy ujrzał, iż wzgórze to w istocie jest stosem włosów zmarłych, z których starucha pletła długie warkocze.
– Ho ho! – zawołała widząc go. – kogo tutaj widzimy? Młode mięso i jasny duch, rzadka to gratka w tym domu! – i zaczęła niezdarnie gramolić się z kopca w dół.
A gdy podeszła bliżej, Książę ujrzał, że odziana jest w starą, szarą suknię i ma długie, zakrzywione jak haki paznokcie. Jej włosy były w nieładzie a oczy lśniły żółto jak ślepia gada. Książę przemógł jednak odrazę i odezwał się
– Witaj babciu. Szukam serca smoka, czy wiesz może jak doń trafić?
– Ach, serca smoka szukasz? – zapiała w odpowiedzi starucha. – Ach, uwolnić dziecię ty chcesz, wojaku. Ale wierz mi – jej głos ścichł nagle, i szeptać poczęła księciu do ucha stojąc na palcach. – wierz mi, nie będzie to łatwe zadanie i życiem je przypłacisz!
– Powiedz mi więcej na ten temat – poprosił Książę.
– Powiem ci, powiem! – zachichotała kobieta. – Oto dziecię już od trzynastu dni w sercu smoka spoczywa. Wielki tam żar wypalił i jego serce i otacza je ściana ognia. Jeśli więc uwolnić je chcesz swe serce mu oddać musisz a ogień krwią serdeczną zagasić. Czy nadal pragniesz, bym wskazała ci drogę?
Zamyślił się na te słowa Książę i rozważył w swym sercu jej słowa. Jednak nie zląkł się śmierci, wiedząc, iż życie jego było prawe i godne. Wspomniał raz jeszcze na obietnicę wdowie daną, na swą stolicę piękną z zamkiem i ogrodami, oraz na swych poddanych i rzekł:
– Tak, nadal tego pragnę!
Starucha uśmiechnęła się wtedy pożółkłymi ostrymi zębami, co wyglądały niczym wilcze i rzekła.
– Choć wiec za mną, a poprowadzę cię.
I poszli szarą równiną, za czym zaś dotarli do wysokiej drabiny z żeber bestii. Jęli się wtedy wspinać po niej, aż owiały ich gorące wichry smoczego oddechu. Zaraz też ukazała im się jakby komnata, w której środku płonął krąg ognisty. W nim zaś, niby w płomiennym kwiecie, spoczywało śpiące dziecko. Książę zbliżył się ku niemu i ujrzał, że najgorętszy ogień płonie w piersi dziecięcia, skąd wypaliło już jego własne serce. Sięgnął tedy po miecz i zwróciwszy go przeciw sobie, ostrym obsydianowym ostrzem wykroił własne serce. Chlusnęła z rany krew świeża i zagasiła płomienie wkoło się jarzące. Książę zaś spojrzał na Staruchę, lecz nie ujrzał jej w tym miejscu – jeno kobietę młodą, nadzwyczajnej piękności, o bladej skórze i włosach czarnych jak oczy kruka. Rzekł do niej tedy:
– To serce ofiaruje dziecięciu. Dopilnuj, by dotarło bezpiecznie do matki. – za czym skonał.

Kobieta zaś która była zarówno staruchą jak i bladą dziewicą, i wieloma innymi jeszcze, wyjęła serce z jego stygnącej dłoni i podała je dziecięciu do ust. Ono zaś połknęło je, tak iż serce Księcia trafiło do jego piersi i ugasiło tlący się tam żar. Syn wdowy obudził się wtedy i zawołał:
– Ależ miałem dziwny sen! Gdzie ja jestem?
A kobieta z pustyni pyłu opowiedziała mu wszystko. Wziął wtedy syn wdowy miecz księcia i jego zbroje, wziął jego pióropusz i pas i rzekł:
– Zostawiam go z tobą siostro, wiem, że dobrze się nim zaopiekujesz.
Po czym rozciął ciało smoka od wewnątrz i wyszedł na powietrze. Zszedł z góry i odnalazł małego czarnego skorpiona. I oddał mu jego pancerz, a także wziął go ze sobą do swego królestwa. I wszędzie gdzie szedł syn wdowy ziemia odmieniała swe oblicze. Oto bowiem deszcz spadł na żelazny las i ugasił płonące liście. A żelazna kora odpadła z drzew ukazując pod spodem kryształowe kości, które dźwięczały cicho pod dotknięciem ulewy. Czarne pędy zakwitły czerwonym makiem, podobnym do ust, który wpił się chciwie w kamienne menhiry i pokrywał je pocałunkami. W oczach ogromnych skalnych szczurów zamieszkały pszczoły. I wkrótce cała ruda równina pokryła się kwieciem. Syn wdowy szedł przez sześć dni, aż w końcu dotarł do stolicy Złotego Królestwa. Tam zaś powitała go matka-wdowa i wszyscy mieszkańcy. A widząc przy nim pióropusz ich dawnego władcy, jego tarczę i miecz zrozumieli co zaszło. I obwołali go nowym księciem a jego matkę królową. I nastały nowe wspaniałe czasy dla całej krainy, bowiem oboje rządzili mądrze i sprawiedliwie, a współczucie nigdy nie było obce ich sercom.