Baśń o Księżycu Umarłych

Był sobie Księżyc, który mieszkał w studni. Studnia stała na starym, zapomnianym cmentarzu, pośród koślawych nagrobków i przygarbionych, długowłosych wierzb. Każdego wieczora Księżyc wynurzał się ze studni i: wiuuu! – wzlatywał na niebo. A jego chłodny blask spływał między mogiły, rozpraszając mrok nocy i budził cienie. Duchy zmarłych zakładały je na siebie – podobnie jak człowiek zakłada płaszcz i dzięki temu mogły znów chodzić po ziemi. Włóczyły się wtedy po cmentarnych ścieżkach, szepcząc do siebie, opowiadały swoje historie, dziwiły się swemu życiu i dziwiły się swej śmierci, i tęskniły za żywymi, którzy zapomnieli o nich i odeszli w swoją stronę. A Księżyc spoglądał na to wszystko z góry i cieszył się, że może dać im tą chwilę istnienia. Bowiem w tym dziwnym, nocnym królestwie, stanowił jedyne światło.

Lecz razu pewnego, gdy przebudził się jak zwykle wieczorem, spojrzał w górę i ujrzał, że wylot studni jest zamknięty. Na próżno uderzał w jego z całą mocą – płyta, która broniła mu wyjścia, była zbyt masywna, by mógł ją pokonać. W końcu, obolały, odstąpił. Cóż poczną umarli beze mnie? – pomyślał ze smutkiem – Nie będą przecież w stanie odnaleźć się wśród nocy… Począł rozglądać się, lecz żadne inne wyjście nie prowadziło ze studni, która wszakże stanowiła prosty, kamienny szyb. Może więc uda mi się znaleźć wyjście w głębi? – zastanowił się. Zresztą, nie pozostało mu nic innego do wyboru. Jak więc pomyślał, tak zrobił. I zanurzył się głęboko w wodę.

Toń studni zamknęła się nad nim i miesiączek począł spadać coraz głębiej i głębiej. Wkrótce poczuł, jak mroczne wody zaczynają wysysać jego blask, który malał z każdą chwilą. Mimo to przecie nie zatrzymał się, lecz zanurzył się jeszcze głębiej, gdzie woda była całkiem czarna, niczym ciemność między gwiazdami. Aż w końcu poczuł, że utracił blask zupełnie. I nie wiedział już, gdzie jest góra a gdzie dół i jak długo wędruje w tej topieli. Nagle wszakże pojawił się wokół jakiś ruch i porwał go potężny prąd. Chwilę później potężna fala wyrzuciła go na brzeg ogromnego, ciemnego morza.

Wyturlał się Księżyc z odmętów i próbował wzlecieć na niebo. Lecz ciemność w nim nasiąkła wodą i stała się zbyt ciężka – nie był więc wstanie wznieść się jak zwykle. Począł więc toczyć się brzegiem białej plaży, a drobinki piasku i białe muszle pryskały wokoło. Aż w końcu zobaczył, iż na piasku przed nim stoi Anioł Śmierci. Miesiąc poturlał się więc w jego stronę i rzekł:

– Witaj! Zgubiłem się tutaj zupełnie. Czy mógłbyś mi wskazać drogę do świata żywych?

Anioł Śmierci spojrzał pod nogi i zobaczył czarny Księżyc:

– No proszę, jakie to dziwne rzeczy fale czasem na brzeg wyrzucą – odezwał się. – Jesteś tak czarny, że niektórzy mogliby omyłkowo wziąć cię za mrok, czający się w oczodołach mej czaszki. – zaśmiał się, jakby powiedział jakiś żart.

– Szukam drogi do świata żywych. Zmarli potrzebują mnie tam, bo beze mnie nie odnajdą się w ciemności. Pomóż mi, proszę – nalegał dalej Księżyc.

– Dobrze – zgodził się Anioł Śmierci – Chodź za mną.

Ruszył w kierunku wydm, a Księżyc toczył się obok niego. Szli przez chwilę w milczeniu mijając piaszczyste wzgórza pokryte wysoką trawą. Zimny wiatr poruszał jej bladymi źdźbłami, które klekotały cicho, niczym wyschnięte kości.

W końcu wspięli się na jedną z wydm i Księżyc zobaczył, że po drugiej stronie rozciąga się ogromna równina, pokryta popiołem. Przecinała ją tylko jedna ścieżka, zaczynająca się u stóp jego przewodnika.

– Musisz przejść tą równinę, a później przedostać się przez Most Lęku – poinformował go Anioł.

– Ojej – zafrasował się Księżyc – Jak tam ciemno i strasznie. Nie masz może odrobiny światła, które mógłbym pożyczyć od ciebie?

– Nie mam ze sobą światła. Nie noszę zbędnych rzeczy – odparł tamten. – Mam jedynie to.

Wyciągnął sierp, który błysnął śmiercią stu tysięcy gwiazd. A Księżyc szybko schwytał ten błysk i zatrzymał w sobie.

– No proszę – zaśmiał się Anioł – Niektórzy mogliby teraz pomyśleć, że potrafisz kosić Gwiazdy. Ale to moja robota.

Księżyc jednak nie przejął się jego dziwnymi żartami, bowiem odrobina światła, którą zyskał dodała mu odwagi.

– Dziękuję ci – powiedział. – Teraz powinienem już sobie poradzić.

Po czym sturlał się na równinę i: tur tur tur – począł się toczyć wąską ścieżką.

Nie wiedział jednak, że w tym miejscu ponurym żyją bestie głodne każdego światła. A gdy tylko ujrzały one jego blask, tułający się po bezdrożach, wzniosły swoje pyski i poczęły węszyć. Za czym jedna z nich wyczuła ofiarę i zawyła, zwołując inne.

Księżyc usłyszał owo zawodzenie i zadrżał czując, że nie wróży mu nic dobrego. Począł się więc toczyć szybciej przed siebie, kręcąc się szaleńczo niczym wir w toni mrocznego morza. I tylko cienki sierp odbitego światła rzucał srebrne iskry, na martwą, jałową ziemię. Lecz już za sobą w oddali ujrzał złowieszcze cienie, czerwonookie, wyciągnięte w długich skokach. Usłyszał niesiony wiatrem zgrzyt kamieni pod pazurami i poczuł odległy zapach krwi. Przyśpieszył więc jeszcze bardziej i nagle: łup! – wpadł na kogoś, kto stał na środku drogi:
– Przepuść mnie, przepuść! – zawołał – Krwiożercze bestie idą mym śladem!

A wysoki, zakapturzony, mężczyzna, w szarym płaszczu, spojrzał na niego z góry, wspierając się na lasce.

– No no – mruknął. – Popatrzcie, co też rudy pies przyniósł…

– Pozwól mi przejść – lamentował Księżyc. – Zaraz mnie dopadną!

– Jesteś na rozstajach – poinformował go spokojnie tamten – Musisz wybrać drogę.

– Ale ja nie chcę wybierać drogi! – zawołał miesiączek drżąc ze strachu. Rozejrzał się jednak dookoła. Istotnie, z miejsca w którym stał odchodziły jeszcze trzy ścieżki.

– Musisz – odparł mu na to mężczyzna w płaszczu. A zdał się przy tym nieustępliwy. – Takie są prawa rozstajów. Ja zaś jestem ich strażnikiem.

Księżyc spojrzał za siebie i ujrzał zbliżające się cienie swych prześladowców.

– Wybieram drogę za tobą! – zawołał szybko.

– Dlaczego? – zapytał tamten, zdziwiony nieco i przyjrzał się bliżej trzęsącej się kulce, pod swymi stopami. A w mroku bezgwiezdnym Księżyc ujrzał połowę jego twarzy okrytej biała maską. Zaraz też schwytał jej odbicie i wypełnił się światłem w połowie.

– To jest jedyna prawdziwa droga – powiedział Księżyc – Ponieważ tylko tej strzeżesz.

– Znakomicie – pochwalił Strażnik. – I, och, umiesz się zmieniać. To dobrze o tobie świadczy… Powiem ci, co zrobimy. Przepuszczę cię tą drogą, lecz od teraz, zawsze, gdy będziesz pomiędzy światłem i mrokiem, będziesz należał do mnie.

– Dobrze – zgodził się Księżyc. – Pozwól mi tylko przejść!

Mężczyzna skinął głową i odstąpił, a Księżyc potoczył się dalej. I nie wiedzieć, czy strach dodał mu sił, czy też światło, które schwytał w swej głębi, sprawiło, że stał się lżejszy – dość, że teraz toczył się szybciej niż wcześniej. I znów pozostawił za sobą krwiożercze bestie. Lecz droga była długa i po pewnym czasie poczuł, że zaczyna opadać z sił. Wiatr zaś wciąż niósł skowyt jego prześladowców, którzy wszak nie zaprzestali pościgu.

Lecz oto ujrzał przed sobą niewysokie wzgórza. A na każdym z nich płonął blady ogień. Potoczył się wtedy wartko w ich kierunku, mając nadzieję, że dadzą mu schronienie. A gdy zbliżył się, ujrzał, że są to kurhany. I że jest ich dokładnie pięć. A pomiędzy nimi siedział wielki, kościany Smok-Potwór. I Księżyc zatrzymał się w ostatniej niemal chwili tuż przed nim, przerażony jego ogromem.

– Pożrę cię! – zaryczał Smok i pochylił swą potężną paszczę, uzbrojoną w kły, ostre niczym odłamki lustra. A w jednym z jego oczodołów zalśniło jasne ślepie.

Lecz Miesiąc szybko skradł ten blask i poczuł się znów lekki. Nie namyślając się też wiele, wskoczył: hop! Prosto do drugiego oczodołu w czaszce smoka.

– Co to? Jak to? Gdzie on się podział? – dziwołał się potwór rozglądając się wokoło. – Przecie był tu przed chwilą!

Podniósł obie łapy, lecz tam nie znalazł dziwnego przybysza. Zajrzał więc pod swój brzuch i pod kilka okolicznych kamieni, lecz tam także nic nie znalazł.

– Ha, widać wydawało mi się – rzekł w końcu sam do siebie. – No nic, w takim razie czas mi ruszać w drogę.

Rozłożył potężne skrzydła, z mgieł nocnych utkane i wzbił się na niebo. Przeleciał nad ponurą równiną i przeleciał nad Mostem Lęku. A oddech nocy unosił jego potworny kształt. Aż w końcu Smok wzniósł się nad krainami żywych. Zimny nocny wicher zaś tchnął mu w twarz. I jedno z oczu Smoka poczęło łzawić, a wraz z łzą na niebo wpłynął Księżyc.

– Tutaj jesteś! – ucieszył się Smok – Nie zdawało mi się! Ha! Teraz cię pożrę!

– Och, nie pożeraj mnie, Smoku-Potworze – poprosił Księżyc – Co zrobią beze mnie umarli? Zaiste, jestem im potrzebny by mogli odnaleźć się w mroku i odziać się w cienie! Beze mnie nie będą mogli wędrować w świecie żywych, tęsknić za nimi i szeptać swoich opowieści.

– Hmmm… – zastanowił się Smok – Istotnie, to brzmi, jakbyś był im faktycznie potrzebny. No dobrze, nie zjem cię. Ale jednak jesteś mi coś winien za to, że mnie oszukałeś!

– Zażądaj czego chcesz, tylko nie zjadaj mnie, proszę – odparł na to Księżyc, rad iż upiorne monstrum dało się przekonać.

– Ponieważ przeniosłem cię w mym oku między światami i ty będziesz moim okiem w tym świecie. I zawsze, gdy będziesz w pełni swego blasku będę spoglądał dzięki tobie do królestwa zmarłych – powiedział Smok-Potwór.

A Miesiąc zgodził się na to bez wahania. Bestia odleciała więc, zadowolona z umowy.

Księżyc zaś pozostał sam na spokojnym niebie. I wzniósł się w górę, ponownie rozświetlając mroczne komnaty nocy. A cienie przebudziły się wśród drzew i mogił cmentarzy. I zmarli powstali z grobów, z siłą odległych wspomnień. I odziali się w cienie, by krążyć po znanych sobie ścieżkach, szeptać swe opowieści i tęsknić za żywymi, którzy odeszli w swoją stronę…